poniedziałek, 9 marca 2009

Klątwa Loreley

Pełnia się zbliża. Wolniutko, drobnymi krokami… Już wiem. Medytacja jest jednak genialną sprawą, jeżeli się o niej pamięta. To tak samo, jak z zadawaniem pytań – jeżeli zadasz odpowiednie pytanie poznasz odpowiedź, jeżeli nie – stracone – wieczność wypełniona poszukiwaniami odpowiedzi na milion pytań. Wiem coś o tym. A przynajmniej tak mi się wydaję. Wracając jednak do medytacji – przyśnił mi się pewien sen. Nie miałam najmniejszych trudności by rozebrać go na części pierwsze (czyt. zinterpretować skąd wzięły się pojawiające się w nim elementy typu czerwonej chustki). Jasne jak słońce jest to, że czerwona chustka – taka sama w najdrobniejszych szczegółach pojawiła się w moim ukochanym filmie „Między piekłem a niebem”, który całkiem niedawno oglądałam (rozpłakawszy się w siódmej minucie ryczałam przez cały film – tragedia – dlatego właśnie go lubię). Rycerz – cóż, tu już pojawiają się pewne niejasności, jednakże wiążę jego postać z ogólną fascynacją średniowieczem i swoim romantycznym poglądem, że takiż rycerz powinien ratować wybrankę swego serca, co też próbuje uczyni w moim śnie. I do tego dochodzi jeszcze legenda Loreley – kto nie zna, zaleca się poznanie przed czytaniem dalszej części tegoż tekstu – więc jest kobieta, która rzuca się do wody, chociaż w moim śnie nie robi tego z własnej nieprzymuszonej woli, lecz jest to rodzaj klątwy, od której ma ją wybawić jej rycerz (mogłabym bajki pisać zainspirowane snami!). W moim śnie ubrane to było w obraz dość ciekawy - ona biegnie w jakiś zwiewnych szatach, z czerwonym szalem na ramionach, który powiewa na wietrze, i tak biegnie by rzucić się w przepaść nad jakąś rzeką, a za biedną Loreley podąża jej rycerz, który próbuje ją uratować. To nie byłby mój sen, gdyby mu się udało. Pozostała mu jedynie chusta na pożegnanie i świadomość, że może w kolejnej inkarnacji uda mu się wreszcie ją wybawić. O, tak, to z pewnością nie był koniec klątwy.
I tu pojawia się pytanie – nad czym miałaby być moja medytacja? Sen jak sen, wytwór pobudzonej filmem, muzyką, wszelkimi innymi wytworami kultury, wyobraźni. Więc po co zadawałam sobie ten trud? Jakie zadałam pytanie? Właśnie – jaka była w tym moja rola?
Początkowo myślałam, że to ja jestem bohaterką tego snu (oh, jakież to romantyczne być Loreley, albo choćby samą Świtezianką). Do takiego myślenia skłoniła mnie nieukrywana sympatia wobec danej postaci legendarnej oraz moje skłonności samobójcze (które powinnam przemilczeć dla świętego spokoju). Ta myśl jednak wymagała kontynuacji – co z nią zrobić? Jak nie dać się zaprowadzić za daleko przez podświadomość dochodząc świadomie do pewnych wniosków podsuwanych przez tą zdradliwą niekomunikatywną część naszej natury zwaną podświadomością?
Wynikiem medytacji jest jedno słowo – opowiadaczka. Wcześniej skupiłam się jedynie na tym, co zobaczyłam we śnie. Podczas medytacji został mi ukazany również sposób w jaki to widziałam. Z boku, ja na to patrzyłam, tym samym nie mogąc być Loreley. Pewnie się uśmiechnęłam tak jak uśmiecham się teraz. Tak, nie jestem Loreley, nigdy nie byłam i już zapewne nie będę. Co nie zmienia faktu, że jestem opowiadaczką – ja mam przekazywać takie legendy innym, dzielić się nimi z innymi. Taka rola mnie w pełni satysfakcjonuję. Jestem z siebie dumna. A teraz wyruszam w świat by wypełnić obowiązki barda – zaczynam od was.

2 komentarze:

Dziękuję za każdy komentarz pozostawiony na blogu. Dzięki nim wciąż mam energię by kontynuować pisanie bloga.

Przepis na porażkę

Po kolejnej długiej nieobecności wracam z formą nietypową, choć uprawianą na tym blogu w dawnych czasach. Odesłałam krytyka, który kazał mi ...